wtorek, 24 grudnia 2013

Kubańskie dream-taxi

Gdy oglądasz zdjęcia z Kuby, myślisz sobie WOW, ależ oni tam maja fury. Wszystkich stać na takie stare chevrolety i "kadilaki". No normalnie pasjonaci automobilu! Wszyscy! Jakby nadal żyli u schyłku lat pięćdziesiątych. Jakby zaciął się tam film - ten, jak prezydent Kennedy wraz z małżonką sunął pięknym kabrioletem, i zaraz on - JFK zostanie zastrzelony (by później - w latach 70tych jeden z zespołów muzyki wywrotowej  mógł się nazywać Dead Kennedys). Gdy już tam jesteś - na tej Kubie - jest pięknie, ciepło i... zanim dostrzeżesz piękny samochód na tle błękitu nieba, uderzy cię w nos i po płucach smród jego spalin. Tak starych jak on - blisko dwa razy starszy od ciebie. Szczęśliwie próg powonienia szybko się podnosi, do spalin się przyzwyczajasz - oko nadal cieszą piękne krągłości sióstr i braci polskiej syrenki.

I dumnie suną po szosach. Prężą lakier w powolnym spacerze po hawańskim Maleconie. Mkną po jedynej w kraju "autostradzie" ze stolicy ku Santiago de Cuba. Obnoszą się tym, że pamiętają REWOLUCJĘ, jak i to jak było przed nią... Że pamiętają Brodacza, jak w drodze z Sierra Madre wstąpił na krewetki do baru Covadonga na plaży przy Cienfuegos. Tego Brodacza, który obecnie ciut stetryczał, jednak niegdyś wraz z chłopakami rewolucjonistami - uszczęśliwił Kubę swą rewolucją. Jeżdżą dumne! Wymuskane przez swych właścicieli. Odporne na każdą przemijającą modę. Stare, solidne, niezmienne.

Tylko jak to możliwe, że w 2013 r. po drogach Kuby mkną te chevrolety i cadillaki z pięćdziesiątych lat? Czasem wyskoczą o jakieś dwadzieścia lat od nich młodsze: moskwicz, łada czy polski fiat 126p. Gruchoty, na skraju wyczerpania technicznego. Dar bratnich narodów demoludu, z trudem wielkim zaszczepiony do kubańskich tropików.

Jak to możliwe opowiedział mi we wrześniu 2012 r. - "wynajęty" kierowca - o pięknym imieniu Alien (tak tak - Obcy. Jak opowiedział, rodzicie byli bardzo wzruszeni filmem, który gdzieś udało im się obejrzeć). Otóż był on szczęśliwym posiadaczem Peugeota 305, który - zaryzykuję stwierdzenie - był chyba najmłodszym samochodem na wyspie. Alien, kupił go za... jakieś 25.000 dolarów, włożył już w niego ok. 5000 bugsów. Jednak wcale nie był z tego powodu smutny. Przeciwnie, był pewien że jego blisko 30 letnia nówka, sprzeda się jak świeże bułeczki. A on - Alien - jej właściciel, zarobi na niej co najmniej kilka tysiączków ponad to co wydał. Taka Karma. Tak to jest jak od '59 roku nic się na wyspę nie sprowadza. Handel obejmuje tylko to co po wyspie jeździ (lub stoi, nieważne) i do po zaliczeniu długiej "ścieżki zdrowia" po kubańskich urzędach. No drobny wyjątek stanowiły lata '70te kiedy to kraje demoludu sypnęły ciut swojego konstrukcyjnego cudu. Ale takiego chłamu nikt nie chce, lepsze są bryki z Ameryki. Te leciwe. Wymieni się takiemu silnik i śmiga jak nówka. A tylne siedzenie - jak wersalka. Można zaszaleć i dziewczynę powozić. Ewentualnie - jak on - można mieć szczęście i po licznych pozwoleniach i kombinowaniu, można odkupić 30 letniego peugeota od pana z dyplomacji.Peugeota 305 na zdjęciu nie uwieczniłam. Jakoś nie komponował mi się do wizji Kuby. Jednak doceniam do dziś jego komfort i jakby klimatyzację. Był to prawdziwy rarytas.

Dwa zdania uwagi poświęcę także moskwiczowi pana lekarza, który na "taryfie" obwiózł nas po Santiago i okolicach. O fenomenie "lekarzy na taksówkach" jak niegdyś "kobiety na traktorach" wspominałam już we wcześniejszym poście. Ta najbardziej zdrowa taksówka - z lekarzem on-board wyglądała tak.


Inne zaś precjoza prezentowały się tak:






Kilka dni temu Raul wraz z rządem - znieśli ograniczenie rodem z 1959 r. Teraz lud kubański będzie mógł już bez ograniczeń kupować pojazdy z zagranicy. Zapewne wpłynie to na wygląd ulic. Dzielnie ciułane CUC-i oraz zakazane dolary przemienią się w automobile o bardziej ergonomicznych kształtach.

I czasem tylko myślę, czy aby aut na Kubie nie wpisać na listę UNESCO. Inaczej obawiam się, że większość z nich zniknie. Kierowców zaś którzy nimi jeżdżą, proponuję by zatrudniło państwo na etat. To raptem skromnych kilka peso nacional. Czego się nie zrobi się dla Rewolucji!. Inaczej, po pięknych, garbatych chevroletach i cadillakach zostanie tylko...


niedziela, 8 grudnia 2013

Dojrzały Mikołaj *

Czy Nicolas Maduro był w tym roku grzecznym chłopakiem? Czy odwiedzi go św. Mikołaj, dając zwycięstwo w dzisiejszych wyborach? Czy gwiazdka przyniesie mu prezent? Popatrzmy sami.
Rok temu, Hugo Chavezm in casu mortis, z czarnych ekranów telewizorów ogłosił, iż na następcę namaszcza swego kompana Nicolasa. Ten, znacznie lepiej niż szef Parlamentu - Diosdado Cabello, wpisywał się w przekaz Boliwariańskiej Rewolucji. Chłop raczej prosty, bez stygmatu błękitnej krwi w żyłach. Może nie robotnik, ale za to kierowca autobusów. Oddany druh. Uwierzył w Rewolucję, ukochał Comandante i wspiął się po szczebelkach politycznej kariery na sam szczyt. 
Gdy Hugo leczył się w Hawanie cudownie trwając u steru władzy, Nicolas w pocie czoła ćwiczył swą prezencję. Dzionek zaczynał od spektaklu na deskach łazienkowego lustra. Bohaterem była jego twarz. Jak w niemym kinie, scena populistycznej polityki wymaga odpowiedniego zasobu póz. Jak mim, wyrazić trzeba twarzą to co następnie wypowie język. By każdy - nawet głuchy wieśniak, zrozumiał o co chodzi w Boliwariańskiej Rewolucji.
Następnie Nicolas trenował język. Choć być jak Chavez, nie lada jest wyzwaniem. Comandante, jak prawdziwemu Llanero buzia się nie zamykała. Wie ten, kto choć raz oglądał coniedzielny Aló Presidente z Chavezem w roli głównej. Talk Show bez ustalonej godziny końcowej. Hugo kończy wtedy, kiedy głos jego wewnętrzny mówił mu "dość". Czasem po 6 godzinach, czasem po kolejnych 4 na dokładkę. Nicolas daru oratora nie miał. Ekipa PR-owców zrobiła przez te kilka miesięcy swoje. Już exposé, było jak brazylijski serial. I z trudnymi wyrazami i nazwiskami. Wytrwały był też Nicolas. Nie zrażał się gdy lud się z niego śmiał, kiedy z powagą oznajmił, że Chrystus rozmnożył pióra, nie chleb i ryby ("Cristo multiplicó los penes"). Teraz, w dumnie wypiętą piersią grzmi burzą słów.
I w końcu, Nicolas zabrał się do dzieła. Chwycił miecz obosieczny, który sprezentował mu wenezuelski Parlament (Ley de Habitante) i jak Król Borowik z wierszyka Jana Brzechwy, wyruszył na wojnę z muchami - podstępnymi useros co popsuli gospodarkę i zdewaluowali boliwara. W pierwszym świście szabelki - aresztował sklepy z AGD i obciął ceny. Z nową pralką, telewizorem czy lokówką, naród będzie szczęśliwszy. W drugim cięciu - wyrównał czynsz podmiotom komercyjnym, by kapitalistyczni krwiopijcy nie ssali nadmiernie drobnych sklepikarzy. W trzecim dźgnięciu szabelką - przyciął ceny samochodów, obiecując zarazem iż państwo we współpracy z peugeotem, produkować będzie pojazdy dla wyznawców Boliwariańskiej Rewolucji. On - Nicolas, syn Comandante Chaveza, uzdrowi gospodarkę i uratuje świat.

Takie cuda, tylko w Wenezueli. Petrodolary, jak miękka podusia, złagodzą każdy upadek z wieży siermiężnych cegieł realnego socjalizmu. Równanie cen wbrew temu co krzyczy rynek, zgubne miało w chłodnej Europie skutki. W wydaniu Boliwariańskich tropików, czuwa nad fikcją  szelest petrodolarów.  

Dziś w Wenezueli wybory do władz lokalnych. Faktycznie zaś to sprawdzian popularności Maduro. Ocena, czy Boliwariańska Rewolucja trwać może także bez jej charyzmatycznego przywódcy - Hugo Chaveza. Czy lud nadal pokłada w niej wiarę, mimo iż ta nawet papier toaletowy podnosi do rangi produktu luksusowego. Krzyczy pustką półek sklepowych. By wiarę tę wzmocnić, zapału nie ugasić, ku pokrzepieniu serc Nicolas Maduro hojną ręką sypnął "po taniości" sprzętem AGD.  Z nowym tosterem pod pachą - lud skłonny będzie dłużej kochać. 

 * Nicolas Maduro, w tłumaczeniu na polski - Mikołaj Dojrzały