Tatulo - wojskowy. Służba nie drużba. Przydzielają jednostkę. Trzeba jechać. Kraj wąski, a jakże długi. Wciśnięty między Andy a ocean. Raz rzucą na północ, raz na południe. Przy pustyni Atacama, nie było źle. Lubiła koleżankę z sąsiedniego domku - spod 13. Evelyn. Co prawda gówniara młodsza o 2 lata, ale lalki miała fajne. Bawiły się razem. Do szkoły jednej chodziły. Rodziców łączyła wielka przyjaźń. Tatusiowie - oficerowie tej samej jednostki odwiedzali się często. Lubili pogaworzyć sobie o latających cudeńkach. Czy lepsze te od Chruszczowa, czy może od Kennediego. Jeden wolał czerwone, drugi te z amerykańskiego snu. Nie przeszkadzało im to wtedy. Dodawało ciut pikanterii dyskusjom. One - Michelle i Evelyne, miały to gdzieś. Bawiły się razem w dom lub sklep.
I przyszedł 11 wrzesień 1973 r. O talibach wtedy nikt jeszcze nie słyszał. Wrogiem było czerwone. "Better dead than red", pisano sprajem na murach. Salvador Allende upadł. La Moneda płonęła. Historia ostrzyła topór na jednego z wojskowych przyjaciół. Kilka dni po zamachu stanu Alberto Bachelet, jako wojskowy wierny rządowi, został aresztowany po raz pierwszy. Kto nie z nami, ten przeciwko nam. Reżim Pinocheta - uczniowie z wojskowej szkoły - dali upust na ciele Alberto Bacheleta. Jak pisał do syna: "po 30 godzinach tortur bez chwili przerwy, coś we mnie pękło". Wypuszczony, był nikim w oczach trzymających władzę. Także druhów z jednostki. Po kilku miesiącach aresztowano go ponownie. Tym razem serce nie wytrzymało. Po kolejnej godzinie sutego przesłuchania, pękło. Miejscem kaźni były piwnice Wojskowej Akademii Lotnictwa w Santiago de Chile.
Tymczasem Fernando Matthei, podczas puchu Pinocheta, przebywał poza granicami Chile, w bratnim Londynie. Z racji swych prawicowych poglądów, naturalnie poparł zamach stanu. Stał się więc smakowitym kąskiem dla reżimu. Wezwany do Santiago, szybko awansował. Nominowano go dyrektorem... Wojskowej Akademii Lotnictwa. Tej samej, w piwnicach której ducha wyzionął jego przyjaciel - Alberto Bachelet. Kilka stóp pod biurem Fernando.
Dziś córki obu wojskowych startują w wyborach prezydenckich w Chile. Naznaczone piętnem historii - jako kandydatki dwóch przeciwstawnych ugrupowań. Michelle Bachalet z ramienia socjalistycznej lewicy, Evelyn - prawicy w domyśle podzielającej linię Pinocheta. Obie waleczne, obie kobiece. W pierwszej rundzie wygrała w podskokach ex-Prezydent Bachelet. Czy w nowym rozdaniu (nie ma większych wątpliwości że wygra w II turze), uda jej się zreformować solidnie ugruntowany i chroniony konserwatyzm Chile? Sprawa nie będzie prosta. Przekazując w 1990 r. władzę, tęgie głowy doradców Pinocheta, skrupulatnie utkały system wyborczy oraz kolejne koronki prawa ustrojowego tak, by do większych, czy gwałtownych zmian dojść nie mogło. By chronić "demokrację" przed wywrotowcami. By zawsze ojcowska ręka zwolenników Pinocheta, moralnie światłych, strzec mogła kraj przed socjalistycznym zgorszeniem. Progi wyborcze, specyficzna ordynacja wyborcza sprawiają, że zdobycie obu mandatów w okręgu, graniczy z cudem. By zgarnąć komplet, konieczna jest większość kwalifikowana. Zwykła - o zgrozo - daje drugi z mandatów przegranemu. Przy takim rozdziale społeczeństwa na "pro" i "anty-Pinochet", o kwalifikowaną większość trudno. A zmian szykuje się wiele. Społeczeństwo trzeszczy w skostniałym obyczajowo gorsecie, gdzie studia wyższe są tylko dla wybranych. Gdzie prawną możliwość rozwodów wprowadzono dopiero przed dziewięciu laty (!). Ugrupowanie Bachelet głosi konieczność głębokich zmian, w tym poszanowania prawa do aborcji, związków partnerskich czy legalizacji marihuany. By do zmian mogło dojść, oprócz Pani prezydent, konieczne będzie uzyskanie odpowiedniej reprezentacji w Parlamencie. Zdecydują za niespełna miesiąc Chilijczycy - po raz pierwszy w nieobowiązkowych wyborach (obecnie głosowanie jest prawem, nie zaś obowiązkiem). Chilijczycy zamieszkali w kraju. Ci na emigracji prawa głosu nie mają.
fot. BBC LatinAmerica