środa, 20 listopada 2013

o dwóch córkach chilijskich tatusiów

Tatulo - wojskowy. Służba nie drużba. Przydzielają jednostkę. Trzeba jechać. Kraj wąski, a jakże długi. Wciśnięty między Andy a ocean. Raz rzucą na północ, raz na południe. Przy pustyni Atacama, nie było źle. Lubiła koleżankę z sąsiedniego domku - spod 13. Evelyn. Co prawda gówniara młodsza o 2 lata, ale lalki miała fajne. Bawiły się razem. Do szkoły jednej chodziły. Rodziców łączyła wielka przyjaźń. Tatusiowie - oficerowie tej samej jednostki odwiedzali się często. Lubili pogaworzyć sobie o latających cudeńkach. Czy lepsze te od Chruszczowa, czy może od Kennediego. Jeden wolał czerwone, drugi te z amerykańskiego snu. Nie przeszkadzało im to wtedy. Dodawało ciut pikanterii dyskusjom. One - Michelle i Evelyne, miały to gdzieś. Bawiły się razem w dom lub sklep.

I przyszedł 11 wrzesień 1973 r. O talibach wtedy nikt jeszcze nie słyszał. Wrogiem było czerwone. "Better dead than red", pisano sprajem na murach. Salvador Allende upadł. La Moneda płonęła. Historia ostrzyła topór na jednego z wojskowych przyjaciół. Kilka dni po zamachu stanu Alberto Bachelet, jako wojskowy wierny rządowi, został aresztowany po raz pierwszy. Kto nie z nami, ten przeciwko nam. Reżim Pinocheta - uczniowie z wojskowej szkoły - dali upust na ciele Alberto Bacheleta. Jak pisał do syna: "po 30 godzinach tortur bez chwili przerwy, coś we mnie pękło". Wypuszczony, był nikim w oczach trzymających władzę. Także druhów z jednostki. Po kilku miesiącach aresztowano go ponownie. Tym razem serce nie wytrzymało. Po kolejnej godzinie sutego przesłuchania, pękło. Miejscem kaźni były piwnice Wojskowej Akademii Lotnictwa w Santiago de Chile.

Tymczasem Fernando Matthei, podczas puchu Pinocheta, przebywał poza granicami Chile, w bratnim Londynie. Z racji swych prawicowych poglądów, naturalnie poparł zamach stanu. Stał się więc smakowitym kąskiem dla reżimu. Wezwany do Santiago, szybko awansował. Nominowano go dyrektorem... Wojskowej Akademii Lotnictwa. Tej samej, w piwnicach której ducha wyzionął jego przyjaciel - Alberto Bachelet. Kilka stóp pod biurem Fernando.

Dziś córki obu wojskowych startują w wyborach prezydenckich w Chile. Naznaczone piętnem historii - jako kandydatki dwóch przeciwstawnych ugrupowań. Michelle Bachalet z ramienia socjalistycznej lewicy, Evelyn - prawicy w domyśle podzielającej linię Pinocheta. Obie waleczne, obie kobiece. W pierwszej rundzie wygrała w podskokach ex-Prezydent Bachelet. Czy w nowym rozdaniu (nie ma większych wątpliwości że wygra w II turze), uda jej się zreformować solidnie ugruntowany i chroniony konserwatyzm Chile? Sprawa nie będzie prosta. Przekazując w 1990 r. władzę, tęgie głowy doradców Pinocheta, skrupulatnie utkały  system wyborczy oraz kolejne koronki prawa ustrojowego tak, by do większych, czy gwałtownych zmian dojść nie mogło. By chronić "demokrację" przed wywrotowcami. By zawsze ojcowska ręka zwolenników Pinocheta, moralnie światłych, strzec mogła kraj przed socjalistycznym zgorszeniem. Progi wyborcze, specyficzna ordynacja wyborcza sprawiają, że zdobycie obu mandatów w okręgu, graniczy z cudem. By zgarnąć komplet, konieczna jest większość kwalifikowana. Zwykła - o zgrozo - daje drugi z mandatów przegranemu. Przy takim rozdziale społeczeństwa na "pro" i "anty-Pinochet", o kwalifikowaną większość trudno. A zmian szykuje się wiele. Społeczeństwo trzeszczy w skostniałym obyczajowo gorsecie, gdzie studia wyższe są tylko dla wybranych. Gdzie prawną możliwość rozwodów wprowadzono dopiero przed dziewięciu laty (!). Ugrupowanie Bachelet głosi konieczność głębokich zmian, w tym poszanowania prawa do aborcji, związków partnerskich czy legalizacji marihuany. By do zmian mogło dojść, oprócz Pani prezydent, konieczne będzie uzyskanie odpowiedniej reprezentacji w Parlamencie. Zdecydują za niespełna miesiąc Chilijczycy - po raz pierwszy w nieobowiązkowych wyborach (obecnie głosowanie jest prawem, nie zaś obowiązkiem). Chilijczycy zamieszkali w kraju. Ci na emigracji prawa głosu nie mają.


fot. BBC LatinAmerica

środa, 13 listopada 2013

Argentyński Zbyszek Alcatraz

 W "Killerze" Zbyszek Alcatraz, szef więzienia, miał pecha. Twardy był, więźniów za gębę trzymał, a jednak zwiali. Słowa zdziwienia do dziś brzęczą mi w uszach. "Sześciuset chłopa POSZŁO w Polskę! jak to było zorganizowane?! Autobusy popodstawiali czy co?!" 

W Argentynie autobusów nie popodstawiali, a jednak na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy, już trzeci ważny więzień znika. W środku boskiego Buenos wyparowuje jak kamfora. Abra kadabra, pstryk i mnie nie ma. Toż to już każde amerykańskie dziecko wie, który kraj nadaje się idealnie do zniknięcia bez wieści (jeśli ma być to coś bardziej egzotycznego niż rodzinna Montana). Serialowy Dexter Morgan też tu się wybierał, jak do raju. Nie dziwota. Argentyna już od czasów ponazistowskich cieszy się sławą idealnego miejsca na ucieczki i zniknięcia - szukajcie wiatru w polu. Byłem, ale już mnie nie ma. Teraz będę sobie wcinał pyszne, wołowe steki z własnego grilla, gdzieś w okolicach Claromeco, na Pampie, czy w towarzystwie któregoś pasma Andów. Tu google maps  nie dociera, a GPS czuje się zagubiony. Arrivederci.

W dniu wczorajszym, pułkownik Alejndro Lawless, skazany za zbrodnie przeciwko ludzkości popełnione w okresie dyktatury wojskowych (1976-1983), zbiegł podczas transportu do Sądu w mieście Bahia Blanca. Jak czwany lis, 65 letni Lawless, wykorzystał chwilę nieuwagi funkcjonariuszy, którzy wraz z nim transportowali także innych więźniów. Dosłownie, dał nogę, a następnie zapadł się pod ziemię. Tym to sposobem dołączył do swoich dwóch kolegów po fachu: Jorge Olivera oraz Gustavo de Marchi, którym w końcu lipca, udało się zbiec z położonego w centrum Buenos więziennego szpitala. Zapewne będą teraz razem, gdzieś na kolorowej prowincji, bawić się ołowianymi żołnierzykami w wojnę. Może nawet odbiją utracone haniebnie Malwiny?

Jaki z tego morał? Argentyna to dobry kraj dla więźniów. Co prawda nie jest to Szwecja, gdzie więzienia zamykają z uwagi na brak "podopiecznych", ale co to za przyjemność uciekać z pustego więzienia? Lepiej spektakularnie czmychnąć z uzbrojonego po zęby konwoju. Może kiedyś nakręcą o tobie film. Ty zaś ważny więźniu, nie trać tężyzny fizycznej. Pręż i sportuj ciało. Lepiej liczyć na własne nogi niż na to, że popodstawiają autobusy, jak u  Zbyszka Alcatraza.




piątek, 1 listopada 2013

O świętym wizerunku i Ministerstwie Szczęścia

Czas zaduszny sprzyja zadumie. Człowiek zadumany zwalnia, przystaje i, jeśli ma szczęście, dostrzega rzeczy cudowne. Przydarzyć może mu się nawet jakieś objawienie, widzenie lub cud. Jeśli do tego zadumę pielęgnuje odpowiednim nawilżeniem płynami procentowymi, efekt może być zaskakujący. Swoją drogą, zawsze ciekawiło mnie dlaczego cudowne objawienia zdarzają się tylko w mocno katolickich krajach. Czy przy okazji nie są to także mocno wspomagające się trunkowo kraje? Nasuwa się więc wniosek, iż jedno i drugie najwyraźniej idzie w parze. Dziś będzie więc o objawieniach (świeckich i uduchowionych), palcu Boga, znakach z zaświata Comandante Chaveza oraz Ministerstwie Najwyższego Szczęścia Społecznego.

Ludzie wiary widzą więcej. W zależności od aury, czasu i środowiska, wizerunki świętych zwykły ukazywać się na szybie - malowane mrozem (rodzima "produkcja"), na drzwiach (wersja stolarska), na drzewie (wersja eco), na chuście (wersja turyńska). Zeszły - 2012 rok obfitował w objawienia wizerunku Chrystusa w miejscach nietypowych. Był meksykański placek tortilli. Był też, za przeproszeniem, zadek psa. Cóż, święte oblicze nie wybiera. Ukazuje się tam, gdzie ludzie wiary chcą go dojrzeć.

Tymczasem w Wenezueli, jak rzekłby Fryderyk Nietzsche, Bóg umarł. Zdarzyło się to 5 marca 2013 r. Jednak jak na słońce południa przystało, w okolicach Dnia Zmarłych, wzbiło się nad niebiosa. Wierny lud na to czekał, wierny lud wypatrywał. Comandante nie mógł po prostu tak spocząć w ciszy, sześć stóp pod ziemią. I stał się cud! Ukazał się i to jak na wodza socjalistycznej rewolucji przystało, ukazał się nie na salonach, nie szkiełku i oku, a boliwariańskiemu ludowi pracującemu. Szczęście zawitało pod strzechy robotników pracujących przy rozbudowie metra w stolicy. O całym zdarzeniu poinformował namaszczony przez wodza następca, Prezydent - Nicolas Maduro. W oficjalnym orędziu, w specjalnie dobranych słowach i w garniturze gestów obwieścił, że: ON, COMANDANTE, UKAZAŁ SIĘ  NAM. DAŁ ZNAK Z ZAŚWIATÓW. Już nie jako ptak, który wznosił się nad przedwyborczym wiecu w kwietniu tego roku. ON sam we własnej osobie. Jakby z krwi i kości, wyskoczył malowany jako obrazek, na ścianie budowy metra. Wybrał ku temu braci swoich - robotników, pracujących ciężko, ku chwale latynoskiego socjalizmu. 

Być może Hugo ukazał się także po to, by pobłogosławić świeżo utworzone Wiceministerstwo Najwyższego Szczęścia (Viceministerio de la Suprema Felicidad). Nie kto inny bowiem jak Comandante, terminu tego użył, dla określenia celów Planu Rozwoju Ekonomicznego i Socjalnego Narodu na lata 2007-2013 (Plan de Desarrollo Económico y Social de la Nación 2007-2013). Zapożyczył go, jak na niego przystało, od wielkiego wodza, Libertadora i ojca Ameryki Południowej - Simona Bolivara. Rzutem na taśmę, przy końcu wytyczonego Planu, Maduro - wierny giermek Chaveza, sprawił, że termin ten stał się ciałem. Stworzył mu własny "domek" - własne ministerstwo.

I tak to życie płynie na ziemskim padole. Wielcy odchodzą, święci się objawiają ludowi. A szczęście niech króluje nam na wieki wieków. Amen.