trochę jednak zaniepokoiłam się o zdrowie Brodacza. Nie, że przelękły mnie kolejne pogłoski o jego stanie zdrowia, czy też jednoznaczne stwierdzenia, że zszedł. To stały motyw od kiedy Fidel abdykował na rzecz brata. Z werbalnego ocieplenia stosunków na linii wujek Sam - kubańska Mulata, też nie wróżyłam śmierci Brodacza. Wszak to nie jego pomysłem było trwanie w embargo. Nie, że zabronił wstępu imperialistycznej coca-coli na plaże Wyspy. Sama tropików nie chciała. On to nawet taki imperialistyczny lans to chyba lubił. Tak wnoszę to po licznej kolekcji dresików adidasa czy pumy.
Zaniepokoiło mnie dopiero ostatnie dementi jego śmierci. Zazwyczaj, gdy nasilały się plotki o pogorszeniu stanu zdrowia lub też zejściu z ziemskiego padołu, Fidel objawiał się. Wybierał się na jakąś wystawę (jak ostatnio), fotografował ze specjalnie przybyłym gościem. Najlepiej z bratniego kraju Latino, taką dla przykładu - Cristiną Fernandez. Gdy pewnie czuł się trochę gorzej (albo nie miał ochoty na publiczne wystąpienia) zapraszał fotografa do swego sadu. I tam, na łonie przyrody, pozował. Strażnikiem rzeczywistego czasu, jak pisałam tu było świeże wydanie dziennika Granma w dłoni szefa.
A teraz? Fidel napisał zaledwie list. Wysłał go do swego przyjaciela - Diego Armando Maradony. Ze zdjęcia, które obiegło świat, spogląda na nas lekko zaskoczony król piłki nożnej. W dłoni dzierży kartki papieru. Zadrukowane jakby. Nie ręcznie pisane. Na pierwszym planie pięknie nakreślony, zamaszysty podpis Fidela. Jakby mówił - Halo, to ja, Brodacz wiecznie żywy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz