Jak
się okazuje, są na świecie jeszcze miejsca, gdzie i bloger musi być na przymusowym odwyku od internetu. No owszem
może ustawić się w długiej kolejce do hotelowego luksusu, wywalić 6 CUC
(kubańskich „dolarów”) za pół godziny kontaktu ze światem i poserfować z prędkością modemu sprzed 10 lat. Uznałam
to jednak za fanaberię. Stwierdziłam że poczekacie.
Natomiast
inny nałóg, połechtany gorącem tropiku, dość szybko skierował mnie do miejsca,
gdzie koral ust zrosić można piwem. Rozpoczęłam od Cristal’a. No miodzio powiem
wam, miodzio. Prawdziwie piwny smak. Taki solidny, kapitalistyczny, nie żadna
socjalistyczna tandeta, nie meksykańskie sikacze. Konkret. I tak wzruszona i zadowolona, chłodzona od środka,
rozpoczęłam studia nad etykietą. W końcu zbierało się za pacholęcia nalepki z
piwa. Kolekcja do tej pory dumnie zachowana. I! Eureka! Kubański Cristal,
wyprodukowany w browarze w mieście Holguin, zdaje się że pod bacznym okiem
Belgów (na browarze, jak przejeżdżałam obok, powiewała jakby niemiecka flaga,
jeno w poprzek) rozłożył mnie na łopatki. Hasło starannie wymalowane na
sąsiedniej ścianie: „Si! Se puede!”, nabrało głębszego sensu. Oto nektar z zielonej
flaszki o pojemności 335 ml, miał się przeterminować w cudownej dacie 31 luty
2013. Odebrałam mu tą szansę!
Byłoby to ulubione piwo Himilsbacha, który urodził się podobno w nie mniej ekscytującym dniu 31 listopada
OdpowiedzUsuńCała ta kubańska rzeczywistość byłaby ulubioną rzeczywistością Himilsbacha. Czułby się jak ryba w wodzie, albo raczej produkt centrali rybnej w rumie.
OdpowiedzUsuń