poniedziałek, 10 grudnia 2012

Komu dzwonią, temu dzwonią

O pierwszej minut trzy po południu, w dniu 17 grudnia 1830 roku, zgasło na zawsze SŁOŃCE Wielkiej Kolumbii. Słońce to wskrzesił i przywrócił na piedestał mistrz Boliwariańskiej Rewolucji - Don Hugo. W zeszłym roku wykazał nawet, iż wielkiego Libertadora nie mogła do grobu wprowadzić zwykła gruźlica. Bohaterowie nie umierają zwyczajnie, oni giną, życie oddają w walce za słuszną sprawę. Nie drąży ich tak, jak zwykłych śmiertelników, po prostu zdradziecka bakteria.

O pierwszej trzydzieści nad ranem, 10 grudnia 2012r. Hugo Chavez wkroczył na pokład samolotu lecącego w stronę Hawany. Wcześniej ogłosił, iż udaje się na kolejną operację. Mimo uprzedniego anonsu o zwycięstwie nad rakiem -  w jego organizmie zdiagnozowano obecność komórek rakowych. Król posypał więc głowę popiołem, namaścił następcę i pokornie składa swe ciało pod skalpel kubańskiego chirurga. Co dalej z Boliwarską Rewolucją? Nic. Hugo przekonuje, iż poprowadzi ją po nim Nicolas Maduro - dawny kierowca autobusu, obecny szef wenezuelskiej dyplomacji oraz Wiceprezydent elekt. "Zwyciężymy - mówi Chavez - jesteśmy wojownikami życia, przepełnionymi światłem, wiarą  w Chrustusa, w Boga, w nas samych, tak by kontynuować walkę oraz zwycięstwo". 

Mam cichą nadzieję, że nie będzie go operował jeden z licznych lekarzy kubańskich, który w przerwie między dyżurami, dorabiają jeżdżąc na taksówce. Choć z drugiej  strony, jeśli leczą choćby po części tak sprawnie, jak swoje zabytkowe samochody - wróżę pomyślność. Doktor nauk medycznych z Santiago de Cuba, z którym miałam przyjemność przemierzyć kilka kilometrów w roli pasażera, swojego moskwicza, znacznie starszego ode mnie, utrzymywał w stanie niemal fabrycznej nowości. 

Panie Hugo, niech Pan wraca do zdrowia. Świat bez Pana nie będzie już taki sam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz